Po przekroczeniu 75 km zaczął mnie łapać porządny kryzys. Nie wystarczały napoje, które wzięłam ze sobą, a jedyny bufet minęłam na 50km. Byłam na tyle zmęczona ze jedyne czego chciałam to, aby jak najszybszej skończyć wyścig. Z odwodnienia zaczęły Mnie łapać skurcze brzucha. W końcu na zjazdach nie mogłam na tyle mocno kręcić, aby utrzymać tempo grupy; straciłam ją i zostałam sama. Końcówką wyścigu miał być długi 10 km podjazd. Ten sam, co na początku wyścigu. Dojechałam do Rajczy i byłam zdecydowana zejść z trasy i skończyć to wszystko, ale zobaczyłam Artura, który skończył wyścig pół godziny temu. Więc w najważniejszym momencie pojawiła się moja „służba ratunkowa” i dała to czego mi tak bardzo brakowało – picie i swoje koło. Zaczęliśmy finalny podjazd do mety. To już nie bardzo dobrze pamiętam, pamiętam ze krzyczałam na Artura żeby zostawił mnie w spokoju i jechał sobie, a on krzyczał: pij, pij. Nawet na takiej "bombie" wjechaliśmy na szczyt, a do samej mety wyprzedziliśmy nawet kilka osób. Mój czas 4:03. Nie złamałam barier czterech godzin, ale sam wyścig był super nauczką i skarbnicą wiedzy o mnie samej. Cieszę się, że pojechałam, bo tylu wniosków z jednego wyścigu, po tym jak go przeanalizowałam, nigdy jeszcze nie miałam.